Siwe Irokezy: Punk's Not Dead?
Weterani punk rocka najechali w lipcu na Polskę. Zagrali u nas
Dead Kennedys, Chumbawamba, The Exploited. Losy tych formacji pokazują, że niełatwo
być bezkompromisowym punkiem w dzisiejszych czasach. Pod koniec lat 70. San
Francisco nie było już, jak w poprzedniej dekadzie, stolicą harmonii, miłości,
komun i barwnych dzieci-kwiatów. Przynajmniej nie dla młodych muzyków, którzy
postanowili założyć zespół Dead Kennedys. Już sama nazwa mówiła wiele: odwoływała
się przecież nie tylko do zamordowanych braci Kennedych, ale także potocznego
określenia "dead presidents", którym zwykło się określać banknoty z podobiznami
nieżyjących polityków. Ameryka opisywana przez lidera grupy Jello Biafrę niewiele
miała już wspólnego z hipisowską utopią. Na płycie "Fresh Fruit For Rotting
Vegetables" wściekle ostrej, szybkiej muzyce towarzyszy opis slumsów i ruder,
milionów bezrobotnych, a z drugiej strony - wyścigu zbrojeń, neofaszystowskich
sympatii wśród młodzieży ("Nazi Punks Fuck Off") i dyktatorskich zapędów gubernatora
Kalifornii Jerry'ego Browna, sportretowanego w piosence pod wymownym tytułem
"California uber alles".
Biafra postanowił zresztą praktycznie zaradzić szerzącemu się złu i wystartował
w wyborach na burmistrza San Francisco. Złożył też obietnicę, że w razie zwycięstwa
- wszystkich polityków i ludzi biznesu przebierze w stroje klownów, czym zyskał
sympatię 4 proc. wyborców i wyścig do burmistrzowskiego fotela ukończył na zaszczytnym
czwartym miejscu. Dead Kennedys nie spoczęli na laurach i na następnych płytach
atakowali, kogo się dało: Ronalda Reagana, naukowców, którzy z doktoratami w
dłoni wspierają korporacje, korupcję wśród polityków. Dead Kennedys, którzy
nieustannie mieli kłopoty z cenzurą, rozwiązali się w połowie lat 80., bo w
ten sposób chcieli zaprotestować przeciwko wyprzedaży punkowych ideałów przez
młodsze, żądne sławy i sukcesu zespoły. Samemu Biafrze też nieobce są sądowe
przejścia. Zakrawa przecież na ironię, że pozostali muzycy Dead Kennedys oskarżyli
lidera piętnującego kapitalistyczną zachłanność o to, że przez lata nierówno
dzielił się z nimi zyskami i sprawę wygrali. Takie mamy czasy, że punkowej załodze
towarzyszą nie tylko fani, ale i zastępy prawników. Zespół wznowił też działalność,
ale bez Jello Biafry przypomina raczej karykaturalnego jeźdźca bez głowy żyjącego
przeszłością i sycącego się swoją legendą. Inaczej potoczyły się też losy Chumbawamby
- zespołu, który ma dziś status poprockowej gwiazdy, a zaczynał jako anarchistyczna
wspólnota zasiedlająca pustostany w Leeds. Muzycy zbierali pieniądze dla górników
zmagających się z żelazną premier Thatcher, potem atakowali akcje charytatywne
w rodzaju Live Aid, zarzucając rockowym gwiazdom hipokryzję, chęć pomnożenia
dochodów poprzez udział w koncertach dobroczynnych transmitowanych na cały świat.
Potem jeszcze nagrali "English Rebel Songs 1381-1914" z rozmaitymi antyrządowymi
i wywrotowymi pieśniami, których w angielskich śpiewnikach niemało, a w piosence
"Enough Is Enough" z 1993 r. wystąpili przeciwko faszyzującej British National
Party.
Trzęsienie ziemi nastąpiło jednak, gdy anarchiści z Leeds podpisali kontrakt
z koncernem EMI i nagrali przebojowy album "Thubthumper". Okazuje się, że kultura
popularna stała się dziś niezwykle pojemna i wchłania także niepokornych wykonawców,
a nawet godzi się na ich kontrowersyjne poglądy, jeśli tylko przynosi to odpowiedni
zysk. Bo, co ciekawe, Chumbawamba zdobyła nowych fanów, ale nie złagodziła swoich
wystąpień i nie zrezygnowała z osobliwego poczucia humoru. Twórczyni zespołu
Alice Nutter opowiada w wywiadach, jak ze sklepów kraść płyty Chumbawamby, a
w piosence "The Passanger List For Doomed Flight No 1721" artyści przedstawiają
listę person, które bez uszczerbku dla świata mogłyby zginąć w katastrofie lotniczej.
W tym mało chwalebnym gronie jest Bono (wokalista U2) i Courtney Love ? wdowa
po Kurcie Cobainie i w ogóle femme fatale amerykańskiego rocka, ale są też Bill
Clinton czy Bill Gates. Gdy Dead Kennedys w niezbyt punkowym stylu kłóci się
o kasę, a anarchiści stali się częścią komercyjnej machiny rozrywki, to szkoccy
weterani z The Exploited na przekór modom i pokusie sławy grają dla skromnej,
ale wiernej publiczności i próbują dowieść, że hasło z ich płyty z 1981 r. -
"Punk's Not Dead" - ciągle jest coś warte. Takich jednak, którzy podołali komercyjnej
próbie, jest niewielu. Cóż, niełatwo być dziś punkiem, choć czasy mamy iście
punkowe, gdy bezrobocie, bieda czy korupcja przestały być i dla nas zjawiskami
zachodniej egzotyki. Niełatwo, bo pokusy masowego rynku i rojenia o sławie także
u nas łamią opór i skrupuły wielu niepokornych. Ale to już temat na całkiem
inną opowieść.