PUNK ROCK: Kwiaty na śmietniku

"Jestem antychrystem, jestem anarchistą" - śpiewał angielski punkrockowy zespół Sex Pistols. Rzeczywiście: punk rock okazał się najbardziej prowokacyjnym i obrazoburczym ruchem młodzieżowym, nie mniej ważnym dla kultury popularnej niż hipisi z lat 60., o czym przypomniał film "Sex Pistols: wściekłość i brud", który niedawno gościł na ekranach naszych kin.

Punk rock jest ruchem, który deklarując nienawiść do pieniądza, sam stał się szybko chodliwym towarem. Dziś kolejna generacja buntowników o punkowych korzeniach pokazuje, że potrafi się sprzedać, a sztukę autoreklamy opanowała do perfekcji. Co ciekawe, te dwa odmienne oblicza ruchu punk ukazał ten sam człowiek, reżyser Julien Temple. W 1980 r., gdy na Zachodzie powoli odpływała pierwsza fala punkowej rebelii, powstał film "Wielkie rock'n'rollowe oszustwo", opowiadający historię Sex Pistols ustami menedżera zespołu Malcolma McLarena. Tak więc, dowiadywaliśmy się z filmu, punk rock był efektem wyrachowania i skutecznej prowokacji, a spontaniczności było w nim doprawdy niewiele. To McLaren w Londynie prowadził sklep z odjazdową odzieżą, gdzie spotykała się niepokorna młodzież. To on wymyślił nazwę kapeli. Doprowadził do podpisania pod pałacem królowej, na oczach zgorszonej publiczności, kontraktu muzycznych odszczepieńców z potentatem fonograficznym. Jego autorstwa był sławny punkowy slogan "No Future!", oddający pesymizm młodzieży i brak widoków na przyszłość. Słowem: strategia skandalu - znana od dziesięcioleci, praktykowana w kulturze europejskiej przez modernistyczną cyganerię, a potem rozmaite awangardy - i tym razem okazała się skuteczna.

Wzmacniacz na ciężarówce

A jednak punk nie był wielkim oszustwem - odpowiada Julien Temple, który po 20 latach nakręcił "Sex Pistols: wściekłość i brud". Tym razem nie jest to już film o ukrytych mechanizmach przemysłu rozrywkowego, ale poruszający dokument o Anglii z drugiej połowy lat 70. Czasy były niespokojne. Kryzys naftowy, recesja gospodarcza, wciąż rosnące bezrobocie. Niekończące się walki demonstrantów z policją. Wielki strajk dokerów i śmieciarzy paraliżujący cały Londyn. A na dodatek zamachy terrorystów z IRA. A z drugiej strony tandetna rozrywka telewizyjna, blichtr reklam i komicy z Bennym Hillem na czele jak gdyby nigdy nic bawiący angielską klasę średnią. Taki kontrast tworzy właśnie społeczne tło punkowego buntu, bo przecież, jak mówił w jednym z wywiadów Johny Rotten, wokalista Sex Pistols, "nie śpiewa się o miłości ludziom żyjącym z zasiłków dla bezrobotnych". Takiego życia doświadczali sami punkowcy z ubogich przedmieść Manchesteru czy Brighton, często nielegalnie zamieszkujący pustostany, bez szans na pracę, włóczący się bez celu po swojej okolicy. Nie oglądali telewizyjnych komików, ale rozczytywali się w tak zwanych skinhead novels Richarda Allena - mało wybrednych, pełnych przemocy opowiadaniach opisujących walki młodzieżowych gangów. Nieobca była im też tradycja angielskich młodych gniewnych z lat 60. - dramaturgów i filmowców opisujących apatię i bezsilność znacznej części swoich rodaków.

Punk był więc dzieckiem wielkomiejskiej ulicy, co nie znaczy, jak chciało wielu, że reprezentantem proletariatu. Trudno jednak wcześniej i później wskazać teksty piosenek rockowych, które miały silniej odciśnięte polityczne piętno. I tak muzycy The Clash, najbardziej znanej oprócz Pistolsów punkowej załogi, manifestowali swoje lewackie poglądy. Inni, jak anarchistyczny Crass, byli zaciekłymi wrogami represyjnego państwa, dogmatycznego Kościoła i mieszczańskiego kultu dóbr materialnych. Zespół The Jam retorycznie pytał: "Co się stało Wielkiemu Imperium / Wy sukinsyny zamieniliście je w gnojowisko / Czas by młodzi nareszcie się zjednoczyli". Dostało się nie tylko Imperium, ale także królowej. W maju 1977 r. Sex Pistols nagrali "God Save The Queen" - obrazoburczą wersję hymnu brytyjskiego. "Nie ma przyszłości w marzeniach o Anglii" - wrzeszczał Johny Rotten, gdy naród wyszedł na ulice, by świętować 25-lecie panowania Elżbiety II. W tym samym roku w Boże Narodzenie zespół dał ostatni koncert w Anglii. Wystąpił dla dzieci zwolnionych z pracy pracowników straży pożarnej w Hudderfield. Popularność i zaangażowanie społeczne powodowały, że o względy punkrockowych zespołów zabiegał lider laburzystów Neil Kinnock i przywódca dokerów Jack Dash. Wcale nieosobliwy był też widok ciężarówki z zainstalowaną na niej hałaśliwą załogą poprzedzającą demonstrantów.

Nawałnica upolitycznionego punk rocka przetoczyła się przez Europę i Amerykę. W Stanach przeciwko policji i rasizmowi występowała grupa Dead Kennedys, we Francji odżyły wspomnienia maja 1968 r., w Polsce Dezerter śpiewał "Spytaj milicjanta", a Brygada Kryzys - "Centralę". I chociaż polscy punkowcy śpiewający w Jarocinie czy na warszawskim festiwalu Róbrege, występowali przeciwko realnemu socjalizmowi, a nie kapitalistycznemu społeczeństwu, z kapelami z Zachodu łączyła ich niechęć do tego co systemowe, hierarchiczne i oficjalne.

Polityka energii

Byłoby błędem sądzić, że sprzeciw ten ograniczał się jedynie do kwestii politycznych. Stewart Home, brytyjski badacz ruchów awangardowych i alternatywnych, zauważa, że punk nie tylko wniósł energię do tradycyjnie uprawianej polityki, ale także, że jego istotą była swoista "polityka energii". Gwałtowność, dosadność i radykalizm objawiły się więc w negowaniu nie tylko władzy i systemu, lecz także dominujących form kultury popularnej. Pamiętamy przecież pierwszą połowę lat 70. w znacznym stopniu wypełnioną muzyką coraz bardziej wyrafinowaną i artystowską, a zarazem coraz mniej zrozumiałą dla słuchaczy. Długowłosi posthipisi z Yes czy instrumentaliści z Pink Floyd wykonywali swoje niekończące się solówki i obudowywali tonami aparatury nagłaśniającej i oświetleniowej. Nieco później podbija świat łatwa i przyjemna dla ucha muzyka stopniowo opanowująca nowe przybytki rozrywki - dyskoteki. W ten napuszony rockowy artyzm oraz kicz "Gorączki sobotniej nocy" uderzyły kapele punkowe. Grały tyleż szybko, co prymitywnie. Sceniczni barbarzyńcy nie potrafili i nawet nie chcieli stroić gitar, a w fanzinach, czyli gazetkach propagujących idee ruchu, pojawiały się schematy najprostszych akordów z komentarzem: "oto jeden akord, tu masz drugi, a tu trzeci. Teraz możesz założyć swoją własną kapelę". Szarpidruty hałasowały w małych klubach i pubach, gdzie, inaczej niż w wielkiej sali czy na stadionie, nie byli odgrodzeni od publiczności armią ochroniarzy. Lżyli publiczność, a ta obrzucała domorosłych muzyków puszkami po piwie. Agresywny rytm zachęcał do pogo - antytańca polegającego na podskakiwaniu i obijaniu się o siebie. Wytwarzał się specyficzny styl zachowań zresztą nie tylko wśród publiczności, ale i wśród wykonawców. Na filmie Temple’a widać, jak Rotten co chwila pluje na scenę. Wokalista miał chore zatoki i nie mógł przewidzieć, że jego gest będzie podchwycony i naśladowany przez każdego szanującego się punkowca.

Antymuzykę i antytaniec dopełniała antymoda. Normą były poszarpane spodnie, na nogach glany, a na grzbiecie wytarte skórzane kurtki, ale zdarzały się pomysły bardziej wyrafinowane. I tak na przykład wokalista popularnej grupy Sham 69 na pierwszy występ założył najbardziej kwiecistą bluzkę matki, a z tyłu przymocował deskę klozetową. Dziś wielu z tych, którzy mają za sobą punkowy epizod, powtarza, że istotą tej rewolucyjnej estetyki były właśnie energia, spontaniczność i szczerość przekazu sprawiające, że muzycy i publiczność tworzyli swoistą, pozornie dziką wspólnotę. I do dziś wielu uważa, że właśnie to bycie razem okazało się największą wartością ruchu. A już na pewno taką, którą zagubiono we współczesnej, wyrachowanej popkulturze.

Buntownicy bez powodu

Szybko okazało się jednak, że punk to niestety nie tylko hasło "Do It Yourself" ("Zrób to sam"), oznaczające tworzenie alternatywnych firm nagraniowych, wydawanie fanzinów i produkcję koszulek. Zauważono bowiem, że punkowe gadżety świetnie się rozchodzą i są przedmiotem pożądania niejednego rzutkiego biznesmena, który po tygodniu ciężkiej pracy na weekend przeistaczał się w młodego, fantazyjnie ubranego anarchistę. Nową tendencję podchwycili kreatorzy mody i już wkrótce po punkowym wybuchu celowo poszarpane ubrania z worków na śmieci albo kawałków szmat zaczęły osiągać zawrotne ceny. Na rynku pojawiły się złote agrafki produkowane przez Corocraft, a więc firmę projektującą dla osób o grubych portfelach. Na brak pieniędzy nie narzekały też gwiazdy sceny punk. Dwie najważniejsze piosenki Pistolsów: "Anarchy In The U.K." i "God Save The Queen" rozchodziły się świetnie i dotarły na szczyty list przebojów. Doszło nawet do sytuacji, że wytwórnie odmawiały podpisania kontraktu z zespołami, gdy te śpiewały za mało obrazoburcze teksty. A brukowce i filmowcy żerowali na tragicznej historii basisty Pistolsów Sida Viciousa, który w Chelsea Hotel w Nowym Jorku zasztyletował narzeczoną, a niedługo później, podczas oczekiwania na proces, przedawkował heroinę.

Bohaterowie filmu Juliena Temple'a jakby zapomnieli, że kilka lat temu, gdy punk rock znów stał się modny szczególnie za Atlantykiem, postanowili reaktywować kapelę. Skończyło się, jak to na ogół bywa w takich przypadkach, dość żałośnie: młodzi woleli nowych idoli miast zasłużonych "zgredów", a weterani ruchu wiedzieli dobrze, że Pistolsi zeszli się z materialnych, a nie ideologicznych czy artystycznych pobudek. Płyty grup Geen Day czy Offspring sprzedawały się i nadal się rozchodzą w milionach egzemplarzy. Nowi punkowcy pochodzili z dobrych domów, a niektórzy mieli nawet tytuły naukowe.

Gwiazda i morderca

Z pewnością skończyły się czasy, gdy kapele grały za zwrot kosztów podróży. Dziś nad wypełnianiem ich kontraktów czuwają sztaby prawników. Ale współczesna kultura masowa potrzebuje wciąż nowych antychrystów. Wie o tym doskonale największy dziś obrazoburca Brian Warner, znany bardziej jako Marilyn Manson. Bo to właśnie, jak powiada, seks i przemoc, urodziwa Marilyn Monroe i morderca Charles Manson poruszają wyobraźnię Amerykanów. Chociaż jego zespół nie gra punk rocka, w zachowaniach muzyków jest wiele z punkowej prowokacji. Manson szokuje sztucznym wyglądem transwestyty, a wszyscy członkowie zespołu przybrali odrażające ksywy od nazwisk amerykańskich morderców. A na głośnej płycie "Antichrist Superstar" dokonuje wiwisekcji współczesnego społeczeństwa. Dostaje się zakłamanej, bogobojnej rodzinie skrywającej swoje perwersje seksualne, atakuje się kult młodości i piękna, obnaża zakłamanie mediów. Tu tkwi właśnie największa różnica między pierwszymi "załogantami" a dzisiejszym buntownikiem. Kiedyś naiwnie sądzono, że wystarczy zachwiać systemem politycznym, dziś toczy się beznadziejny flirt z telewizją. Aby zaistnieć w mediach, trzeba szokować i obrażać, ale aby skutecznie prowokować, należy w tych mediach być. Telewizja manipuluje Mansonem tak jak on telewizją. Nic dziwnego, że rockowy gwiazdor uważa się za typowy produkt Ameryki.

Z perspektywy ćwierćwiecza, jakie upłynęło od debiutu Sex Pistols, widać wyraźnie, że ruch punk był nie mniej znaczący od kontrkultury lat 60., zarówno ideologicznie, jak i artystycznie. W epoce komun i Woodstocku jeszcze wierzono, że można stworzyć utopijne społeczeństwo żywiące się muzyką i miłością. Punkowcy takich złudzeń już nie mieli. "Jesteśmy kwiatami na śmietniku" - ironizował Johny Rotten, grzebiąc wraz z innymi punkowymi załogami nadzieje hipisowskich dzieci-kwiatów. Dzisiejsi zbuntowani nawet jeśli szokują wyglądem, są bardziej cyniczni. Albo czekają na lepsze dla ruchu punk, czyli gorsze - bo bardziej rozchwiane i niepewne czasy. A wtedy kto wie. Może uderzą znowu.

Polityka