List z Hameryki

Ameryka - marzenie i cel Europejczyków. Jednak czy to na prawdę taki ziemski raj? - Nie - nie dla mnie ! Wielu sądzi, że to wolny, bogaty kraj. Robisz co chcesz i przy minimalnym wysiłku stajesz się bogaczem. Ameryka, kraj szans, masz trochę talentu i zostajesz gwiazdą. Wszystko to pięknie brzmi, jednak to nieprawda. Ameryka to taka wyspa na oceanie. Oni są "odcięci" od świata. Ich nie obchodzi co się dzieje na zewnątrz, chyba, że to mogłoby zagrozić im bezpośrednio. Żyją dniem codziennym. Ludzie żyjący tutaj, w Ameryce, są dumni z bycia obywatelami tego kraju. Przed domami flagi amerykańskie, przed meczami, nieważne, czy narodowymi, czy szkolnymi, czy tylko dla przedszkolaków - zawsze puszczają hymn narodowy, na cześć którego wszyscy podrywają się jak oparzeni. Nieuszanowanie tej "wspaniałej" pieśni narodowej wzbudza w nich odrazę. No cóż, ja nie czuję żadnych wzniosłych, patriotycznych uczuć, gdy słyszę tę ich pioseneczkę. Uważają się za wolnych ludzi, gdyż to jest zapisane w konstytucji. Jednak nie zdają sobie sprawy jak bardzo są ograniczeni, ograniczeni przez samych siebie. Poza tym są dumni z tego, iż głowy państwa pomyślały o nich, biednych zapracowanych szaraczkach i zapewniły im wolność wyznania.

To równe jest kilku kościołom różnych wyznań. Często umieszczone one są obok siebie. Jest ich kilka, nawet w najmniejszym mieście. Kościoły te zapewniają szkołę dla dzieciaków, dzięki czemu już za młodu mogą przyciągnąć członków. Oprócz tego basen, sala gimnastyczna z najrozmaitszym sprzętem, tanie wycieczki i wiele innych rzeczy pomagających przyciągnąć ludzi do tego, a nie innego kościoła. Wiara stawiana jest na drugim planie, ale ludzie o tym nie wiedzą, gdyż są do tego przyzwyczajeni, urodzeni w tym bagnie i po prostu tego nie widzą. Łatwo złapać takie owieczki w klerykalne szpony. Kościoły walczą między sobą, oczywiście przy nieuwadze wiernych. Kto zdobędzie więcej uczestników "klubu", ten ma grubszą sakiewkę. Tak więc gra warta "krzyża". Kto bystrzejszy ten olewa to gówno i zostaje w domu. Wcale to nie oznacza, że rezygnuje z wiary.

Przecież modlić można się wszędzie i wcale nie jest do tego potrzebna sala gimnastyczna, czy basen ! Inną rzeczą drażniącą mnie, a pozostającą niezauważoną przez amerykańskich obywateli, są święta i wielki biznes z wielką forsą kręcącą się wokół nich. Pierwszym z nich jest Halloween. Każdy wkłada kolorowe kostiumy i obchodzi domy ze słowami "TRICK OR TREAT", za co dostaje słodycze. Byłoby to dość zabawne, gdyby nie potrzeba sprawdzania zebranych cukierków na posterunku straży pożarnej, czy przypadkiem nie znajdują się w nich metale ! Jeśli zabawa przeradza się w niebezpieczną grę szaleńców, to ja nie widzę większego sensu jej kontynuowania. Następnym kretyńskim świętem jest "Thanksgiving". Kiedy to cała Ameryka dziękuje Pilligramsom - osadnikom, którzy odnaleźli ten "wspaniały" kraj, właśnie za jego znalezienie. Podziękowania polegają na składaniu przez cały dzień 23.XI. ofiary żołądkowi w postaci Indyka. No cóż, jak dla mnie trochę głupkowate i prymitywne święto. Inną rażącą mnie rzeczą są wielkie korporacje pchające swe łapska w życie i kieszenie ludzi. Wykorzystują one wszystko, co pomaga zarobić im kilka centów więcej. Zbliża się Halloween, malują na puszkach duszki, Thanksgiving - Indian, Boże Narodzenie - oczywiście Św. Mikołaja. Ludziom się to podoba, a firmy mają pełniejsze kasy. Tak więc interes się kręci i wszyscy są zadowoleni. Amerykanie kochają McDonaldsa i Coca-Colę, to ich całe życie, urodzili się z reklamą tych produktów w rękach. Są uzależnieni od jedzenia McDonaldskich śmieci i popijania firmową trucizną Coca-Coli.

Rzeczą wartą ograniczenia są samochody. Tutaj każdy jest w ich posiadaniu, niezależnie od zarobków. Faktem jest, że bez tego trudno byłoby tu przeżyć, gdyż miasta budowane są dla tych mechanicznych "koni". Do sklepu po bułki nie pójdziesz do pawilonu na rogu, musisz wsiąść w samochód i jechać z 5-10 minut, no chyba, że chcesz zostać bez śniadania. Od kiedy tu jestem nie widziałam żadnego autobusu, czy tramwaju, no wykluczając szkolne autobusy. Tak więc jestem chyba jedyną osobą używającą moich nóg na dłuższym dystansie niż tylko do samochodu. Spacerując muszę uważać, żeby jakiś wariat w stercie blachy mnie nie potrącił. Ulice są ogromne, a chodniki malutkie, budowane na odpierdziel się dla takich wariatów jak ja, którzy chcą się po prostu przespacerować. Jestem tutaj dopiero trzy miesiące, a tyle rzeczy mnie uwiera. Nie chcę myśleć, co będzie, gdy upłynie cały rok ! Tak więc, jeśli Cię nie razi życie tutaj, gdzie dzieci uczą się alfabetu na równi ze strzelaniem, możesz się tu osiedlić. Ja bym chciała znaleźć się już z powrotem w domu.

Anka