Globalizacja wg Machajskiego

Ruch antyglobalistyczny z czasów Seattle czy Genui już nie istnieje. Zastąpił go ruch alterglobalistyczny [1]. Zjawisko typowe dla wielkich ruchów społecznych, z początku heterogenicznych, potem zdominowanych przez jedną z frakcji. Tak było i tym razem.

Baza ruchu antyglobalistycznego od początku była głęboko podzielona. Z jednej strony tworzyły ją ofiary globalizacji: pracownicy zakładów, które nie mogą wytrzymać zagranicznej konkurencji, bankrutujący chłopi i drobni przedsiębiorcy, osoby korzystające z usług publicznych (np. oświaty, służby zdrowia, policji), na które wydatki są obcinane w myśl wskazań MFW. W ich wspólnym interesie było utrzymanie dotychczasowych barier dla przepływu kapitału, towarów czy siły roboczej, utrzymanie narodowych „państw dobrobytu”. Tym różnorodnym siłom brakowało jednak teoretyków, rzeczników, przywódców [2].

I tu swoją szansę dostrzegli intelektualiści. Intelektualiści nie czują żadnej więzi, żadnej solidarności ze swoim społeczeństwem - raczej z pokrewną sobie elitą w innych krajach (dobitnie wyartykułował to Zygmunt Bauman w „Krytyce Politycznej”). Zarazem intelektualiści gardzą finansistami, którzy władają światem za sprawą neoliberalnej globalizacji. W samej globalizacji intelektualiści spostrzegli jednak szansę na urzeczywistnienie swej idee fixe pamiętającej czasy imperium rzymskiego i stoicyzmu: światowej władzy urzeczywistniającej rozumną Utopię. No a któż lepiej nadaje się do mądrego i sprawiedliwego przewodzenia ludzkości? Właśnie ci intelektualiści. Przechwycili kierownictwo ruchu antyglobalistycznego i oficjalnie przemianowali go na alterglobalistyczny. To ma być wehikuł, który wyniesie ich do wymarzonego Rządu Światowego.

Powtarza się sytuacja sprzed stu lat, którą tak genialnie dostrzegł Machajski: inteligencja rywalizuje z burżuazją o władzę w społeczeństwie. Wykorzystuje więc niezadowolenie robotników aby obalić kapitalizm, ale na jego miejsce buduje państwo socjalistyczne, w którym warstwą kierowniczą staje się właśnie inteligencja. Teraz projektowane jest Państwo Sprawiedliwości Społecznej o zasięgu globalnym. Istnienie Rządu Światowego (maskowanego różnymi eufemizmami) ma być lekiem na całe zło. A że nowy jedynie słuszny wariant globalizacji nie wszystkim się to spodoba, że będą konieczne ofiary? No cóż, od czasów Robespierre’a i Lenina wiemy, że nie czas żałować róż gdy płonie las.

Istnienie rządu światowego „lewicowi” globaliści (alterglobaliści) uzasadniają koniecznością redystrybucji zasobów w skali świata. Rzecz w tym, że taki rząd światowy musiałby powstać na bazie krajów wysokorozwiniętych - a w każdej wersji globalizacji Zachód pozostaje rdzeniem integracji globu. Tylko naiwny zaś może wierzyć, że oparty na cywilizacji zachodniej (czy nawet postzachodniej) Rząd Świata dokona znaczącej redystrybucji, odbierając profity swojej bazie. Nierówność i wyzysk zawsze będą owocem podziału świata na Centrum i Peryferie - nawet gdyby Centrum było socjalistyczne. Także wówczas firmy z Peryferii nadal będą przegrywały z zachodnimi koncernami - tyle, że te koncerny będą upaństwowione czy „uspołecznione”. Narzucają się analogie z rewolucją rosyjską: miała ona urzeczywistnić społeczeństwo internacjonalistyczne, ale Związek Radziecki trzeba było budować opierając się na Centrum - Rosji. Siłą rzeczy już po kilkunastu latach Rosja zaczęła uciskać i eksploatować nierosyjskie Peryferie...

Dlatego alterglobalizm to utopia. Globalna demokracja jest niemożliwa zarówno z powodów technicznych jak i merytorycznych [3]. Jak wyartykułować wolę sześciu miliardów ludzi? Jak objąć sprawy planety, komplikujące się wraz ze wzrostem liczby ludności w ciągu geometrycznym? Jak pogodzić sprzeczne wartości i interesy? Czy euroamerykańscy intelektualiści pozwolą przegłosować się Chińczykom i muzułmanom? Władza w skali świata możliwa jest tylko w formie dyktatury. Jeśli globalizacja jest rzeczywiście nieuchronna to jej skutkiem może być tylko światowe imperium.

Dlatego - uzasadniając potrzebę globalnej władzy (choćby w formie demokracji) intelektualiści tworzą sprzyjający klimat dla globalnej władzy w formie dyktatury. Alterglobaliści zaczęli powtarzać slogan swoich przeciwników: „There Is No Alternative” - nie ma alternatywy dla globalizacji, możemy co najwyżej nieco zmienić jej formę [4]. Parafrazując mistrza retoryki i dialektyki Wałęsę - udaje im się być przeciw a nawet za.

Dlatego zgadzam się z publicystami „Wyborczej”, którzy wypatrują wśród antyglobalistycznych zadymiarzy nowego Joschki Fischera. Nie takich już oderwanych od zwykłych ludzi „rewolucjonistów” establishment potrafił kupić [5].

Antyalterglobalista

Przypisy:
1. Na świecie terminy antyglobalizm i alterglobalizm wciąż koegzystują, przewagę zdaje się nawet mieć ten pierwszy. Natomiast w Polsce jak na komendę „antyglobaliści” przechrzcili się na „alterglobalistów” - tu media establishmentu z „Gazetą Wyborczą” na czele i kontestatorzy są zgodni.
2. Przy okazji pozwolę się zapytać: co mają wspólnego prawa gejów z ofiarami globalizacji? Przecież właśnie gejowska kultura rozszerza się dzięki globalizacji. Nie chcę tu dyskutować o słuszności ich postulatów ale o braku związku z globalizacją.
3. A przecież alternatywą nie musi być autarkia i ksenofobia. Zamiast ponadnarodowych ośrodków władzy należy tworzyć poziomą współpracę, w której koalicja biednych wymusi redystrybucję na bogatych.
4. Osobiście mam nadzieję, że globalizacja nie jest nieunikniona - jak np. zauważa Giovanni Arrighi, u schyłku XIX w. mieliśmy do czynienia z równie „zglobalizowanym” rynkiem (i dużo bardziej imperialistyczną polityką), a jednak kilkanaście lat później wszystko rozsypało się w gruzy.
5. Ale realna walka to nie Seattle, Davos czy Warszawa - tylko Bagdad, Faludża, Nadżaf. A tam wymownych „alterglobalistów” nie ma.