Brutalność "bramkarzy"
"Bramkarze" twierdzą, że muszą być brutalni, żeby
utrzymać porządek. Dlatego czasami biją do nieprzytomności. Goście dyskotek
też nie są aniołkami. Pod wpływem środków odurzających wszczynają bójki, zdarza
się, że sięgają po nóż albo pistolet. A "bramkarz" może wtedy liczyć
tylko na siebie i na swoich kolegów, którzy zawsze staną za nim murem.
Sobota, godzina 21. W popularnej dyskotece właśnie odbywają się połowinki jednego
z łódzkich liceów. Dwóch nastolatków zaczyna się szarpać. Do akcji wkracza ochroniarz.
Nawet nie próbuje rozdzielać bijących. Potężnym ciosem w twarz powala jednego
z nich na ziemię. Chłopak długo leży bez ruchu na posadzce. Nikt nie zwraca
na to szczególnej uwagi. W końcu licealistę zabiera karetka...
Taka sytuacja to nie rzadkość w dyskotekach. Wielu bywalców takich lokali twierdzi,
że najwięcej strachu wzbudzają w nich właśnie "bramkarze", często
stosujący przemoc nieadekwatną do zaistniałego zagrożenia. Każdy wie o tym,
że z "bramką" się nie wygra, ponieważ "bramka" rządzi klubem.
Ale ci potężni faceci stojący przy wejściu też nie mają lekkiego życia.
Nożem w szyję
Krzysiek ma 24 lata, choć ze względu na masywną sylwetkę i zażywane sterydy
wygląda na znacznie więcej. Ogolony na łyso od razu sprawia wrażenie człowieka,
z którym nie ma co zadzierać. Mimo to przyznaje, że bardzo często pijani bywalcy
dyskoteki w podłódzkiej miejscowości, gdzie pracuje, próbują z nim swoich sił.
Na ogół z negatywnym dla siebie skutkiem.
- Nie uderzam bez powodu - mówi. - Najpierw próbuję tłumaczyć, ale jeżeli koleś
się rzuca z łapami, albo mnie obraża, to już po nim. Dostaje taki omłot, że
zapamięta go na zawsze.
Przemek nigdy nie przegrał w walce z klientem, ale nieraz bywało groźnie. Odurzeni
alkoholem goście prowokują awantury, a kiedy zwróci im uwagę, nie przebierają
w środkach.
- Wyrzuciłem gnoja na zewnątrz - opowiada Krzysiek. - Nagle wyciągnął nóż i
dziabnął mnie w szyję. Zdrętwiały mi nogi. Myślałem, że przeciął mi tętnicę.
Nie mogłem go nawet gonić, a kumple byli daleko.
Innym razem Krzysiek oberwał w klatkę piersiową z pistoletu gazowego. Miał oparzenia.
Tym razem jednak agresywnemu klientowi nie udało się zbiec. Spotkała go odpowiednia
"kara".
Uścisk niedźwiedzia
Radek ma 34 lata. Były bokser. Niski i drobny jak na "bramkarza".
To sprawia, że klienci popularnego łódzkiego pubu, w którym pracuje, często
chcą go "sprawdzić".
- Niejeden się przejechał - opowiada z dumą Radek.
- Nie wdaję się w przepychanki z "byczkami". Mam opracowany krótki,
celny strzał w brodę, po którym od razu jest wstrząśnienie mózgu. Nie ma takiego,
który by nie upadł. A jak padnie, to już nie dam mu wstać... Nie zawsze jednak
się udaje. Dwukrotnie Radek wylądował w szpitalu. Raz został brutalnie skopany
przez klientów, którzy po wyrzuceniu ich z lokalu wrócili w asyście... kumpli
z policji.
- Zaczęli szaleć, więc dostali oklep. Wyleciałem za nimi na dwór z kijem. Potem
przyjechali gliniarze. Schowałem kij i zacząłem tłumaczyć im, o co poszło. Wtedy
skoczyli na mnie w piątkę i zaczęli kopać. Gliny przyglądały się spokojnie i
nie reagowały, aż straciłem przytomność. Innym razem w pubie stoliki zarezerwowali
kierowcy tirów. Jeden z nich zaczął zaczepiać kelnerkę. To był kawał chama,
ze 130 kg wagi. Kiedy zwróciłem mu uwagę, dostał szału. Chwycił mnie za szyję
i zaczął dusić. Myślałem, że już po mnie. Nie miałem szans się wyrwać. Na szczęście
pomogli mi klienci i powaliliśmy tego byka na ziemię.
Krzyśkowi też zdarzyło się trafić na silniejszego od siebie. - Taki zbity chłopek
ze wsi. Laliśmy go w czterech i nic. Wtedy skumulowałem całą siłę i zaj... mu
z kopa w łeb. Upadł. Krew poleciała mu z uszu. Przestraszyłem się, myślałem,
że go zabiłem i pójdę siedzieć. Dwadzieścia minut leżał nieprzytomny.
Respekt przede wszystkim
Dyskoteka to miejsce, w którym w ludziach wzrasta poziom agresji. Hałas,
tłok, alkohol robią swoje. Tym "bramkarze" próbują tłumaczyć swoją
brutalność i chamstwo wobec gości, niestety często także wobec tych niewinnych.
- "Bramka" musi być ostra - twierdzi Krzysiek. - Jeżeli małolaty wyczują,
że ochroniarze to "ciepłe kluchy", wejdą nam na głowę. Gnoje muszą
czuć repekt. Ostry wpier... to nauczka i przestroga dla innych. Nie prowokuję
awantur, ale jeżeli już wkraczam do akcji, jestem konsekwentny i bezlitosny.
Leję aż do końca i nie popuszczam.
- Najgorzej jest, gdy gówniarstwo się naćpa - mówi Bogdan, doświadczony ochroniarz
po czterdziestce. - Dostaje taki strzała i nic. Normalnie już by nie wstał,
ale po kilku "pigułach" w ogóle nie czuje bólu. Musisz go prawie zabić,
żeby się uspokoił. Bogdan jest wielki jak trzydrzwiowa szafa. Kiedyś należał
do czołówki Polski w wyciskaniu sztangi. Jak na "bramkarza" ma jednak
stosunkowo łagodne usposobienie i trzeźwe spojrzenie na swoją pracę. Awantur
nie szuka też Radek. Uważa, że aby mieć szacunek u klientów nie trzeba być brutalnym.
- Nie powinno tak być, że bramkarz bije, bo ktoś się krzywo spojrzał. W życiu
może ze dwa razy zdarzyło mi się uderzyć klienta nie do końca słusznie, a pracuję
od dziesięciu lat. Nigdy nie staję też w obronie kolegów, którzy przychodzą
i rozrabiają, myśląc, że jak mnie znają, to ja jeszcze dołożę tym, których zaczepili.
A w wielu przypadkach bramkarze tak postępują i niewinny klient obrywa podwójnie.
I więcej nie wróci do lokalu, a przecież nie o to w tej pracy chodzi.
Zawodowa solidarność
Ochroniarze nie lubią wzywać policji. Wolą liczyć na swoich kumpli, a ci
zawsze stoją za nimi murem. - Jestem w branży od zawsze, znam wszystkich - mówi
Radek. - To konieczne, bo sam nie dasz sobie rady. Nie każdemu możesz przyłożyć.
Wiadomo, że jeżeli rozrabia koleś z "miasta" to muszę się jakoś z
nim ułożyć. Dzwonię wtedy do odpowiednich ludzi, żeby mu przetłumaczyli. Jeżeli
jest na mieście ostra zadyma, na ogół natychmiast pojawiają się bramkarze z
innych knajp. Solidarność zawodowa jest w tej branży bardzo duża.
- Nic nie ma za darmo. Żeby ktoś pomógł tobie, ty musisz wyświadczyć przysługę
komuś - mówi Radek. Kiedy byłem młody nieraz musiałem obić komuś ryja w niesłusznej
sprawie, mając wyrzuty sumienia. Ale teraz zawsze mogę liczyć na pomoc ze strony
innych. Tak to już jest. Policję albo ludzi z agencji ochroniarskiej wzywa się
tylko, gdy rozrabia jakiś "garniturowiec". Takich lepiej nie ruszać
samemu, bo potem do sądu cię podadzą. To jest najbardziej irytujące. Gość jest
straszny "kozak", a kiedy go się skarci, to idzie się poskarżyć.
Magnes na panienki
"Bramkarzy" na dyskotekach zawsze otacza grono skąpo ubranych
piękności. Nastolatki licytują się, która lepiej zna ochronę. Nieraz po dyskotekach
dochodzi do czegoś więcej... - "Bramkarz" zawsze przyciąga dupeczki
jak magnes - mówi Krzysiek. - Sam często wyrywam jakieś podczas imprez. Niektóre
są naprawdę niezłe. Oczywiście chodzi o seks, bo mam stałą dziewczynę, która
teraz jest w Niemczech. Radek nie szuka w pracy tego typu atrakcji, ale przyznaje,
że okazji nigdy nie brakuje. - Na ochroniarzy na ogół lecą małolaty. Imponuje
im, że znają ochronę. Czują się ważne, pewne siebie. Starsze dziewczyny bardziej
interesuje kasa, a tej nie zarabiamy za dużo. Radek ma stałą pensję. Zarabia
w granicach średniej krajowej. Wielu bramkarzy pracuje jednak na czarno. Po
imprezie dostają od właściciela dyskoteki pieniądze do ręki. Najczęściej około
100 zł za wieczór. - A praca jest naprawdę ciężka - mówi Radek. - Na okrągło
coś mam zwichnięte, złamane, jakieś siniaki. No i duży stres, bo zawsze musisz
być przygotowany na najgorsze. Ostatnio na przykład zlekceważyłem sytuację.
Powaliłem kolesia, ale mu odpuściłem. Poderwał się, skoczył na mnie i wpadliśmy
na szybę. Poprzecinałem sobie ścięgna. Dlatego teraz nikomu już nie odpuszczę.
W tej pracy całe życie się czegoś uczysz.
Łukasz Wichłacz